Kryzys demograficzny to zestawienie słów odmieniane przez wszystkie przypadki w mediach zarówno głównego, jak i peryferyjnego nurtu od wielu lat. Odkąd pamiętam, straszono nas, że przyszłość w kontekście demograficznym rysuje się w ciemnych barwach i jeżeli coś nie ulegnie zmianie, to nie dalej niż za trzy dekady nie będzie komu pracować na emerytury powiększającej się grupy obywateli w wieku sędziwym. Obawy te były twórczo wzmacniane przez przeciwników integracji europejskiej przewidywaniami, że gdy tylko granice się otworzą, to wszyscy – absolutnie wszyscy – młodzi i zdolni wyjadą z tego kraju. Drenaż mózgów. Ktoś to pamięta?

Mimo to żyliśmy jakoś, wypierając wszystkie te przepowiednie, aż nadszedł dzień końcowego potwierdzenia tragicznych proroctw. W grudniu ubiegłego roku urodziło się w Polsce najmniej dzieci od II wojny światowej. Ale to nic, bo od tego czasu ten rekord został jeszcze pobity i wszystko wskazuje na to, że tendencja raczej nie ulegnie zmianie. Nie ulegnie, bo nie może. Liczba kobiet w wieku 20–39 lat jest znana i raczej stała, a w kolejnych latach będzie się kurczyć poprzez starzenie się społeczeństwa. Przy założeniu, że pozostałe współczynniki kształtujące dzietność się nie zmienią, dzieci będzie coraz mniej. I tyle.

Przyczyny? Oczywiście – w zależności od wieku, płci, poglądów politycznych i statusu społecznego pytanego – są temu winne: wygodnictwo młodych, cykl rozwoju społecznego, słaba oferta opieki, za małe wsparcie państwa, a także zatrważający efekt skandalicznego wyroku Trybunału Konstytucyjnego. Wśród rozwiązań problemu w większości i raczej bez entuzjazmu mówi się o imigracji.

Konkluzja z tego jest taka, że „Polska wymiera” – cytuję tytuł artykułu jednego z pism o tematyce gospodarczej. Natomiast w niepublicystycznym skrócie informacji znajdziemy tylko fakt: „W Polsce w kwietniu 2023 roku urodziło się 21 tysięcy dzieci. To najmniejsza miesięczna liczba urodzeń po II wojnie światowej”. Kropka. Czy można na ten fakt spojrzeć inaczej niż ze smutkiem? Spróbujmy…

Przyznam się, że jestem pod silnym wpływem książki Kate Raworth Ekonomia obwarzanka, przez co każdą albo prawie każdą informację o istotnym znaczeniu filtruję przez doświadczenie tej lektury. W wielkim skrócie – autorka twierdzi, że dotychczasowe spojrzenie na ekonomię z perspektywy stymulowania ciągłego wzrostu nie ma racji bytu w XXI wieku i potrzebny jest nowy model. Obrazem tego modelu jest obwarzanek, na którego kontury składają się dwa okręgi. Wewnętrzny wyznacza pułap społeczny, czyli warunki życia, poniżej których żaden człowiek na ziemi nie powinien zejść. Zewnętrzny zaś wyznacza pułap ekologiczny, czyli maksymalną presję, jaką ludzkość może wywierać na planetę. Pod żadnym pozorem nie wolno nam tego pułapu przekraczać.

Zdaniem autorki zasoby planety, którymi dysponujemy z uwzględnieniem postępującego rozwoju techniki, są wystarczające, aby zmieścić całą ludzkość w obrębie obwarzanka, tzn. zapewnić wszystkim ludziom odpowiedni poziom życia pozwalający na zdrowy i bezpieczny rozwój bez dalszej degradacji środowiska naturalnego, a raczej w ramach wsparcia jego regeneracji. Co więcej, nie mówimy o skromnych 8 miliardach ludzi żyjących na ziemi obecnie, a o 11 miliardach, które wedle wyliczeń ekspertów są wartością docelową. Po osiągnięciu tej liczby ma nastąpić stabilizacja ludności świata. Autorka przedstawia szereg zaleceń dla rządzących, działaczy społecznych, przedsiębiorców i konsumentów oraz podaje przykłady działań, które gdzieś przyniosły skutek dla lokalnych społeczności i mogą stanowić podstawę do wdrożenia szerszych polityk. Każdy, kto odczuwa skutki ekologicznej depresji spowodowanej lekturą kolejnych katastroficznych raportów wyznaczających daty i liczby, po przekroczeniu których nastąpi sprzężenie zwrotne, strącając ludzkość w otchłań, powinien sięgnąć po Ekonomię obwarzanka. Krzepiąca lektura.

I z tym pozytywnym nastawieniem przyswoiłem informację o rekordowo niskiej liczbie urodzin w Polsce i zadałem sobie następujące pytanie: czy naprawdę nasze powodzenie, ale w szerokim sensie i teraz – w trzeciej dekadzie XXI wieku zależy od tego, ile Polek i Polaków się urodzi i czy będzie to liczba większa czy mniejsza? Nie jest to dla mnie oczywiste. Czy nie jest przypadkiem tak, że zamiast martwić się o nominalną liczbę narodzin, powinniśmy się raczej skupić na tym, jak zapewnić tym dzieciom, które przyszły na świat bezpieczne i zdrowe środowisko, dobrą edukację i równe szanse na rozwój, a także stworzyć system, który rozwinie w nich empatię i wrażliwość? Moim zdaniem nie należy się obawiać przyszłości, w której będzie Polek i Polaków mniej, pod jednym tylko warunkiem – że posiadane niemałe przecież zasoby zainwestujemy rozsądnie w stworzenie równych szans na prawdziwy rozwój kolejnego pokolenia.

Ekonomiści XX wieku przekonywali nas, że wzrost gospodarczy musi być ciągły, nie zważając na jasne sygnały, że tak nie może być w nieskończoność. Nierozpoznanie w porę ograniczeń planety sprowadziło na ludzkość kryzys, który w skali globalnej jest z demografią ściśle powiązany. Postulaty depopulacji są absurdalne ale lament nad, przebiegającym przecież w sposób naturalny, spadkiem liczby ludności poszczególnych krajów również nie jest uzasadniony. W tym kontekście kryzys zmusza nas do przemyślenia na nowo naszej drogi. Jeżeli potraktujemy agnostycznie wpajane nam od dziesięcioleci dogmaty wzrostu, zarówno gospodarczego jak i demograficznego, możemy wypłynąć na szerokie wody nowych możliwości jakie daje dystrybucja posiadanych zasobów, regeneracja środowiska i pielęgnacja ludzkiej natury.