Żeby coś opowiedzieć lub napisać, trzeba najpierw coś przeżyć. Gdy jednak wszystko zostało już odkryte, można skosztować życia nieoczywistego, bez odległych podróży, przekraczając jedynie granice warstw społecznych, które mogą oddzielać zaskakująco odległe światy. „Na dnie w Paryżu i Londynie” to zapis właśnie takiej egzotycznej podróży…

„Im ktoś ma mniej pieniędzy, tym mniej się zadręcza…
…dręczy cię nuda ale jesteś spokojny”.

Książka i autor

Na dnie w Paryżu i Londynie to pierwsza powieść Erica Blaira, który nie chcąc narażać swojej rodziny na nieprzychylne plotki i złośliwości postanowił opublikować ją pod pseudonimem George Orwell. /…/ Książka jest relacją o życiu w (nieraz skrajnej) biedzie, o desperackim chwytaniu się najlichszych zajęć, autobiograficznym reportażem o bezdomności i włóczędze, na które autor zdecydował się dobrowolnie, odrzucając komfortowy (acz próżniaczy) styl życia, gwarantowany mu przez rodzinny majątek. /…/

George Orwell (1903-1950) – angielski pisarz, dziennikarz, uczestnik wojny hiszpańskiej po stronie republikańskiej, socjalista z przekonań, ale zarazem radykalny przeciwnik systemów totalitarnych. Uznawany za twórcę najwybitniejszych dystopii XX wieku – Folwark zwierzęcy i Rok 1984.

Źródło: LubimyCzytać.pl

Wybór fragmentów

Opowieść zaczyna się w Paryżu początku dwudziestego wieku. Bohater mierzy się z trudnościami znalezienia źródła utrzymania. W końcu pierwszy raz zaznaje czym jest prawdziwa bieda:

„Pierwszy kontakt z biedą jest nader osobliwym przeżyciem. /…/ Wyobrażałeś sobie, że bieda to coś strasznego, tymczasem jest ona jedynie przykra i nudna. Najpierw spostrzegasz, iż łączą się z nią ów szczególny stan poniżenia, wybiegi, do jakich cię zmusza, całe to skomplikowane dziadowanie, wyjadanie resztek.
Zauważasz na przykład, że bieda zmusza do dyskrecji. Nieoczekiwanie pozostało ci na dzienne utrzymanie sześć franków. Oczywiście nie odważysz się nikomu do tego przyznać – musisz udawać, że nic się nie stało. Z miejsca wplątujesz się przez to w pajęczynę kłamstw, jednak nawet kłamiąc, niełatwo ci żyć. Zaprzestajesz oddawania brudnych ubrań do prania, tymczasem spotkana na ulicy praczka pyta cię, dlaczego zrezygnowałeś z jej usług: mruczysz wtedy coś pod nosem, ona zaś, sądząc, że oddajesz odzież komuś innemu, zostaje twoim śmiertelnym wrogiem. Trafikant dziwi się, dlaczego przestałeś palić. Nadeszły listy, na które chciałbyś odpowiedzieć, ale nie możesz, gdyż nie stać cię na znaczki. Pozostały jeszcze posiłki – jest to najtrudniejsza kwestia. Codziennie, gdy nadchodzi pora posiłku, wychodzisz do miasta, niby to do restauracji, ale w rzeczywistości włóczysz się przez godzinę w Ogrodach Luksemburskich, gapiąc się na gołębie. Następnie przemycasz do domu jedzenie w kieszeniach. Żywisz się wyłącznie chlebem i margaryną lub chlebem i winem; nawet rodzaj żywności, którą kupujesz, łączy się z twoimi kłamstwami. Jesteś zmuszony kupować chleb żytni, zamiast zwykłego, ponieważ bochenki żytniego pieczywa, aczkolwiek droższe, są okrągłe i można je łatwiej ukryć w kieszeniach. Tracisz na tym franka dziennie. /…/ Przez cały dzień kłamiesz i są to kosztowne kłamstwa”.

Te doświadczenia doprowadzają narratora do zaskakujących, nawet dla niego, wniosków z nauki biedowania:

„Ja sam żyłem w ten sposób przez około trzy tygodnie. /…/ Te trzy tygodnie dziadowania były przykre i denerwujące, nie miałem też wątpliwości, że nadchodzą jeszcze gorsze dni, zbliżał się bowiem termin płatności komornego. Niemniej jednak sprawy nie przedstawiały się ani w ćwierci tak źle, jak się obawiałem. Wpadając bowiem w biedę dokonuje się odkrycia, przewyższającego swą rangą niektóre inne. Doświadcza się po raz pierwszy nudy, boryka się z rozmaitymi drobnymi utrudnieniami, a także zaznaje początków głodu, odkrywa się również jednak wspaniałą cechę biedy, kompensującą jej wady: otóż unicestwia ona przyszłość. Do pewnych granic prawdą jest to, iż im ktoś ma mniej pieniędzy, tym mniej się zadręcza. Mając przy duszy tylko sto franków łatwo można wpaść w straszliwą panikę. Jeżeli jednak człowiek ma tylko trzy franki, wszystko mu jedno; za tę sumę i tak wyżywi się do następnego dnia, a poza tę datę wyobraźnia nie wybiega. Dręczy cię nuda, ale jesteś spokojny. /…/
Doznaje się również innego uczucia, będącego wielkim pocieszeniem w biedzie. Każdy, kto jej doświadczył, z pewnością je zna. Jest to uczycie ulgi, nieomal przyjemności, którą wywołuje świadomość, że spadło się wreszcie na samo dno. /…/ To bardzo uspokaja nerwy.”

Gdy w końcu udaje mu się znaleźć zajęcie, które pozwala podźwignąć się ze skrajnej nędzy, wpada w rytm życia człowieka pracy z nizin społecznych:

„Prowadziłem zatem typowe życie plongeura* i prawdę powiedziawszy nie było ono wtedy najgorsze. Nie uważałem się za biedaka, albowiem nawet opłaciwszy hotel i odłożywszy sumę niezbędną na tytoń, przejazdy i niedzielne posiłki, pozostawały mi na alkohol cztery franki dziennie, zaś cztery franki to był majątek. Odczuwałem wtedy – trudno mi to opisać – jakieś prymitywne zadowolenie z życia (na podobieństwo, jak sądzę, dobrze karmionego zwierzęcia), z życia, które stało się tak nieskomplikowane. Nic bowiem nie jest bardziej nieskomplikowane niż życie plongeura. Jego rytm wyznacza praca i sen, na myślenie brakuje już czasu, a świat zewnętrzny niemal przestaje istnieć. Paryż plongeura kurczy się do wymiarów hotelu, metra, kilku bistr i łóżka. /…/ Gdy plongeur ma wolne, wyleguje się aż do południa, potem nakłada czystą koszulę, gra w kości o drinki, a po obiedzie znów wraca do łózka. Jego rzeczywistością są: boulot**, alkohol i sen, przy czym najważniejszy jest ten ostatni”.

* plonguer – pomywacz

** robota (praca)

W miarę upływu czasu zdaje sobie sprawę jak bezsensowna jest jego praca:

„Plongeur do niewolnik hotelu albo restauracji, zaś jego niewolnicza praca jest na ogół nikomu nieprzydatna. /…/ Wytworny hotel jest przede wszystkim miejscem, gdzie setka osób miota się jak w ukropie po to, żeby dwustu gości mogło przepłacać usługi, których zgoła nie potrzebują. Gdyby z hoteli i restauracji wyrugowano cały ten nonsens, zaś praca przebiegała po prostu sprawnie, plongeurzy byliby zatrudnieni nie przez dziesięć czy piętnaście godzin na dobę, tylko przez sześć albo osiem.”

Narrator dochodzi do interesujących wniosków odnośnie przyczyny zaprzęgania ludzi do wielogodzinnych i niepotrzebnych zajęć:

„Niewolnik, jak orzekł Marcus Kato, powinien pracować, gdy nie śpi. /…/ praca sama w sobie jest znakomitym zajęciem, przynajmniej dla niewolników. /…/ Uważam, że praprzyczyną instynktu, który każe jednym ludziom nieustannie zaprzęgać innych do bezużytecznej pracy, jest zwykły strach przed tłumem. Tłum bowiem (jak się wydaje bogatym) składa się ze zwierząt tak dalece prymitywnych, iż gdyby tylko ofiarować im odpoczynek, stałyby się niebezpieczne, lepiej przeto zapewnić im jakieś zajęcie, żeby nie miały czasu na myślenie. /…/ Ów punkt widzenia podzielają zwłaszcza osoby inteligentne, o wysokiej kulturze. /…/ Człowiek wykształcony wyobraża sobie hordę podludzi, której trzeba tylko dnia bezczynności, żeby splądrowała mu dom, spaliła jego księgozbiór, zaś jego samego wysłała do obsługiwania maszyny albo sprzątania wychodków.

Następnie koleje losu prowadzą bohatera do Londynu gdzie oczekując obiecanej posady znów popada w nędzę, ląduje na ulicy i rozpoczyna żywot typowego włóczęgi. Z tej części książki szczególnie interesujące wydało mi się wytłumaczenie, skąd w ogóle brali się w tamtych czasach włóczędzy:

„Zacznijmy od zasadniczego pytania dotyczącego włóczęgostwa: dlaczego włóczędzy w ogóle istnieją? Dziwne, ale jedynie garstka osób wie, co skłania trampów do włóczęgi. /…/ Niektórzy twierdzą na przykład, że włóczędzy stale uciekają przed pracą /…/, że szukają okazji do popełniania przestępstw, a nawet – choć jest to najmniej prawdopodobne – że po prostu lubią łazikowanie. /…/ Tramp oddaje się włóczęgostwu /…/ ponieważ istnieje przepis zmuszający go do tego. Osobnik bezdomny, jeśli nie otrzymuje wsparcia parafii, może nocować jedynie w schronisku, a ponieważ w każdym schronisku wolno spędzić wyłącznie jedną noc, skłania go to automatycznie do wędrówki.

Ostatni cytat jest wiedzą nieoczywistą, że nie powinno się oczekiwać szczerej wdzięczności za jałmużnę:

„Ktoś, kto przyjmuje pomoc, praktycznie zawsze nienawidzi swojego dobroczyńcy – jest to świadomy, ludzki odruch.”

Co uważają czytelnicy?

Komentarze dotyczące tej książki to w większości zachwyty nad doskonale zobrazowanymi żywotami biednych ludzi w Paryżu i Londynie okresu wielkiego kryzysu (1929-1930). Czytelnicy chwalą realizm opisanych postaci i faktycznych stosunków społecznych oraz ponadczasowość książki, która mimo istotnych zmian w stosunku do początków dwudziestego wieku, nadal pozostaje aktualna bowiem nędza i skrajny wyzysk nie zniknęły w nowoczesnym społeczeństwie, a tylko przybrały nową, bardziej humanitarną postać.  

Trafiłem jednak również na bardzo krytyczną opinię, która warta jest zacytowania:

„/…/ żeby zrozumieć chęć przeniesienia się w sferę paryskich slumsów, przytaczam za angielską Wikipedią: „..poverty was to become his obsessive subject…”. Tylko, że ta “obsesja” śmierdzi fałszem i manipulacją, bo “paniczykowski” odbiór nędzy i marginesu społecznego nigdy, do końca, nie będzie autentyczny. Groteskowe są opisy uczucia głodu, którego nigdy Orwell nie zaznał, bo udzielał w Paryżu lekcji angielskiego, publikował w paryskich gazetach, a okradziony „doszczętnie” przez ulicznicę, miał dalej astronomiczną sumę 450 franków. A był w nim wszystkiego 18 miesięcy. /…/ Ja nie odbieram tej książce „uroku” czy wartości, lecz twierdzę, że jest napisana dla ludzi z jego klasy, którzy prawdziwego wykluczenia nigdy nie zaznali. /…/ Zresztą, skoro teraz słychać tylko zachwyty nad tą książką, jak nad każdym szpargałem Martina Edena, to przypomnijmy, że przez ponad pięć lat, nikt nie chciał jej wydać, ani w części, ani w całości, a wśród odrzucających był sam T.S.Eliot. /…/ Jedyny pozytyw w tej historii: po sześciu latach dalszej pracy zaczął tworzyć arcydzieła i to o nich pamiętajmy. – autor: Wojciech Gołębiewski (ocena 1/10)

Co ja uważam?

Niezalenie od tego jakie były intencje autora, książkę należy ocenić po tym jak oddziałuje na czytelnika. Nie wiem czy jest sens zagłębiać się w szczegóły biografii pisarza aby odpowiednio zinterpretować przekazane treści i poddać ocenie jego autentyczność. Przekaz jest wiarygodny, jeżeli czytelnik wierzy autorowi, a przekaz który trafia do serc odbiorców jest takim, który budzi zaufanie. Nie znam nikogo, kto po przeczytaniu tej książki, chociażby nie zastanowił się nad zmianą swojego spojrzenia na los bezdomnych, na który rzekomo, jak chce nas przekonać świat, sami sobie zasłużyli.

Nie ma znaczenia czy Orwell zrobił to pod wpływem odruchu serca czy cynizmu. Jeżeli zszedł na dno tylko na chwilę nie cierpiąc głodu i uczuć będących codziennością jego chwilowych towarzyszy, a następnie potrafił to opisać, w sposób na tyle wiarygodny, że większość czytelników uważa tą historię za autentyczną, poruszającą i, co najważniejsze, skłaniająca do przemyśleń, a nawet zmiany poglądów, to jest to jego literacki sukces. Jeżeli kogoś nie przekonał to może dla tego, że czytelnik podszedł do przedstawionych opowieści zbyt dosłownie, a może dlatego że nikt nigdy nie może przekonać wszystkich.  

Warto również przypomnieć, chociażby dla przełamania utartego skojarzenia, że George Orwell był antykomunistą. Lewicowe poglądy autora i współczucie dla klasy robotniczej nie stanowią automatycznej klasyfikacji jako komunisty – o tym trzeba pamiętać. Nie można bowiem mylić pragnienia zmiany świata z marzeniem o jego podpaleniu.

Czy George Orwell był kontestatorem?

„Na dnie w Paryżu i Londynie” to sprzeciw wobec stosunków społecznych kapitalistycznego systemu i sprzeciw wobec skrajnej biedy sąsiadującej z obrzydliwym bogactwem. Orwell wywodzący się burżuazji zszedł na dno, potem wrócił i zakrzyknął do swoich, że sprzeciwia się temu co zobaczył i kontestuje świat, który z taką pogardą odnosi się do najsłabszych.

Oddajmy głos samemu autorowi, którego słowa bez wątpienia skierowane są do czytelnika z wyższych sfer:

„Oto świat jaki was czeka, jeśli kiedykolwiek znajdziecie się bez grosza. /…/ zdaję sobie sprawę z tego, że widziałem jedynie obrzeża nędzy. Pomimo to mogę wymienić kilka nauk, jakie wyniosłem z biedowania. Nigdy już przez myśl mi nie przejdzie, że włóczędzy to zgraja pijanych łajdaków; nigdy, dając pensa żebrakowi, nie będę oczekiwać odeń wdzięczności; nigdy nie zaskoczy mnie to, iż ludzie pobawieni pracy nie mają energii; nigdy nie złoże datku na Armię Zbawienia, nie zastawię ubrania w lombardzie, zawsze przyjmę wręczaną mi na ulicy ulotkę; nie będę się delektować posiłkiem w eleganckiej restauracji. To na początek.„

Odnosząc się jeszcze do zarzutu, że książka „Na dnie w Paryżu i w Londynie” napisana jest dla ludzi pochodzących z klasy samego autora trudno nie przyznać tej uwadze racji. Tylko czy to jest złe? Jaki sens miałoby stworzenie dzieła skierowanego do najuboższych, które tylko przedstawiałoby w drobnych szczegółach ogrom nędzy, którą odbiorcy znają świetnie z życia codziennego nie mogąc jednocześnie absolutnie nic z tym zrobić. Warto wspomnieć naukę Gustawa Herlinga – Grudzińskiego, który w książce „Inny Świat” przestrzegał, iż błędem jest przypuszczać  „że tylko żebrak, który wydobył się z nędzy, potrafi zrozumieć niedolę swoich dawnych towarzyszy. Nic tak nie odpycha i nie wywołuje sprzeciwu, jak podsunięty nagle człowiekowi przed oczy obraz jego własnej doli człowieczej, doprowadzonej do swych krańców.”

Myślę, że zdaniem autora, tylko wyższe sfery mogły dokonać jakiejś istotnej zmiany w życiu najuboższych i dlatego słusznie to do nich skierował swoją opowieść, żeby pobudzić empatię i zachęcić do przemyśleń. Zaś metoda przywodzi na myśl przesłanie słów, które wypowiedział Jeszua do Piłata w „Mistrzu i Małgorzacie: „Mówiłem, hegemonie, o tym, że runie świątynia starej wiary i powstanie nowa świątynia prawdy. Powiedziałem tak, żeby mnie łatwiej zrozumieli”.